Woda, a urzędy – lepiej okiełznać, czy pielęgnować?

urzędnik_praca

Joanna Perzyna: Mamy koniec czerwca (2021). Choć wiosna była chłodna i deszczowa, a pierwsza fala upałów przyszła późno, 100 gmin już prosi mieszkańców o oszczędność wody. Z czego wynikają te braki?

Artur Furdyna: Zaskakujące, prawda? Szczególnie, gdy zestawić te informacje z całkiem niedawnymi  uspokajającymi doniesieniami polityków, że wszystko w tym sezonie będzie z wodą w porządku. A jednak znów słyszymy o zmianach klimatu jako głównej przyczynie. Tymczasem coraz powszechniejsze problemy z wodą mają bardziej ludzką, niż naturalną przyczynę. Braki wynikają głównie z powodu wciąż powtarzanych przez ludzi błędów, z których główny to ignorowanie zasad funkcjonowania wody w krajobrazie. Zbyt dużo ingerencji w systemy rzeczne, przede wszystkim tych nastawionych na zapewnienie spływu wodzie. To dziwne podejście, skoro woda i tak spływa w kierunku morza.

Co robimy nie tak? Zużywamy więcej wody?

Zużywamy nie tyle więcej, co za dużo w stosunku do dostępnych zasobów. Skoro potrzebujemy określonych ilości wody dla głównego sektora gospodarki – rolnictwa – to czemu nie zachowujemy jej z okresu kiedy jest mokro – zimy – na polach, w glebie? Przecież to najlepsze magazyny wody. W każdym metrze gleby jest, to znaczy powinna być, określona ilość wody. Zależy to oczywiście od składu gleby, z którego wynika określona pojemność, sięgająca blisko 95% w przypadku torfu. Przykład z badań zobrazuje to najlepiej: w 1500 mm profilu glebowego w Dolinie Grójeckiej, zmierzono 1047 mm wody. Woda, która wsiąkła w glebę, spływa znakomicie wolniej do najniższych części zlewni niż woda odpływająca ze spływem powierzchniowym.

Mechanizm, który jest coraz bardziej powszechny, polega na spuszczaniu wody z krajobrazu i sięganiu po nią pod ziemię. Z jednej strony ograniczamy możliwość wsiąkania, z drugiej chcemy mieć do dyspozycji więcej ze źródła, gdzie zasób jest ograniczony możliwością uzupełniania. Dzisiejsze sprzeczne działania pogarszają możliwości odnawiania  się zasobów podziemnych.

Jaka jest rola administracji publicznej niższego szczebla w gospodarowaniu wodą na swoim terenie?

Podzielmy problem na składniki. Z jednej strony mamy działania tzw. rewitalizacji miejscowości czy gmin, gdzie często dobrze zazielenione, sprzyjające wsiąkaniu wody deszczowej tereny placów, skwerów, poboczy dróg zamieniane są na wyłożone kostką, bezdrzewne piekarniki, na których ani cienia, ani wsiąkania nie ma. Opad z takiego terenu błyskawicznie spływa do systemów kanalizacji burzowej, która wcale nie jest wszędzie konieczna. Tu urzędnik jest zwykle zamawiającym, i od niego zależy w dużej mierze, jak ta rewitalizacja się odbędzie. Można zwiększyć retencję, zamiast ją redukować.

Obok tego pobory wód podziemnych są już chyba w każdej gminie. Do pewnej ilości i głębokości bez żadnych pozwoleń. Pytanie, czy to zabezpiecza społeczeństwo? Pominę już fakt, że w niejednej gminie słychać o uprzywilejowanych”, którzy pobierają znacznie więcej, niż mogą. Czy to jest tylko dopuszczalne 30 m  głębokości i 5 kubików na dobę? Co krok widać nawadniane pola. Wystarczy rzucić okiem na geologię terenu, by wiedzieć, czy w danym obszarze jest pobór legalny, czy nie. W wielu okolicach na 30 metrach już nie ma wody.

Urzędnik powinien oszacować, ile tej wody spod ziemi można pozwolić pobrać, by nie zaszkodzić zasobom, w tym zasobom wody pitnej. W tej kwestii potrzeba jest skutecznej współpracy między administracją wodną, a samorządową. Dla każdej zlewni konieczne jest określenie i rygorystyczne przestrzeganie maksymalnych poborów łącznie. Obserwując obecne wydarzenia można odnieść wrażenie, że administracji wodnej zależy na sprzedaży zasobu”, a nie na zachowaniu równowagi w zlewniach. To musi ulec zmianie. We wszystkich aspektach obecności człowieka w zlewni: w polu, lesie i w miejscowości. Na brak wody składają się bowiem uszczelniania powierzchni, nadmierne pozyskanie drewna, czy zła gospodarka wodą na terenach rolniczych. Obok tego mamy sytuacje wręcz groteskowe, gdy obywatele starają się powstrzymać koszenie lub chronić na przykład łąki kwietne, wiedząc, a urzedy się upierają, bo brak jest kreatywności, by znaleźć inny sposób wydatkowania środków. Takie błędy to straty wody. Na wszystkich użytkownikach spoczywa dziś obowiązek zmiany w podejściu do wody. To nie jest nieprzebrany zasób, jak głoszono, a w naszym kraju nadal jest głoszone. To zasób bardzo ograniczony, a do tego wrażliwy na ingerencje.

Czyli, jeśli dobrze rozumiem, uczynienie ochrony zasobów wodnych na terenie gminy priorytetem pozwoliłoby wprowadzić szereg praktyk poprawiających stan zasobów, a niekoniecznie wiążących się z wysokonakładowymi inwestycjami? 

Ta priorytetyzacja wody – ściślej: ochrony zasobów, krajobrazu – powinna nastąpić już dawno. Nie rozmawialibyśmy dziś o problemie, a o historii błędów. Niestety wygrała opcja forsowana przez zwolenników kontroli wody” za pomocą rozwiązań technicznych. Z tego powodu na urzędach, od poziomu gminy po rząd, spoczywa ogromna odpowiedzialność wyboru właściwych działań. Wiedza na temat tego jakie działania wybrać, jest dziś dostępna. Są gotowe programy działań, są ekspertyzy wskazujące kierunki koniecznych zmian w podejściu do gospodarki wodnej: ekspertyza Woda w Rolnictwie”, Krajowy Program Renaturyzacji Wód Powierzchniowych, Program Stop Suszy. Wystarczy dopasować do indywidualnej sytuacji. Urzędy powinny także zachęcać mieszkańców do udziału w konsultacjach aktualizacji Planów Gospodarowania Wodami.

Dlaczego zatem, kiedy mówimy o walce z suszą np. w rolnictwie, ciągle powtarza się argument potrzeby inwestowania w zbiorniki retencyjne czy systemy nawadniające?

Nieważne czy skutecznie, ważne, że drogo. Taka idea przyświeca chyba dzisiejszym decydentom – od gminy po stolicę. Kiedy bowiem spojrzymy na realizowane pod hasłami przeciwdziałania suszy czy powodzi inwestycje, drogie – tak w budowie jak i w utrzymaniu – trudno nie odnieść takiego wrażenia. Tym bardziej, że nowoczesna wiedza, w tym oparta na niej Ramowa Dyrektywa Wodna, wprost wskazuje na potrzebę zmian w podejściu do zasobów wodnych. Tymczasem u nas od dekad urzędy i administracja różnych szczebli wydatkują ogromne środki na rozwiązania przeciwskuteczne. Jako podatnicy płacimy za szkody, które sami sobie fundujemy. Prosta analiza pokazuje, że główny ciężar ekonomiczny szkód” powodziowych to infrastruktura hydrotechniczna, rzekomo mająca chronić przed powodzią.

Ta sama iluzja głoszona jest w odniesieniu do suszy. Znów ci, którzy zarabiają na tych wielkich inwestycjach, wmawiają ludziom, że to skuteczne działania. Szkoda, że ludzie, jak widać, nie lubili lekcji fizyki w szkołach. Jak bowiem inaczej tłumaczyć brak zrozumienia faktu, że woda ze zbiorników na rzekach nie wróci do ich studni ani na pola sama? Dziś zapłacimy za pozbycie wody dzięki wielu działaniom przyspieszającym jej ucieczkę, by potem ponownie zapłacić za jej powrót sztucznymi, sterowanymi systemami. Oddając kontrolę nad zasobami wodnymi tracimy swobodę dostępu do nich, a przy okazji dajemy niebezpieczne narzędzie rządzącym. Dziś są już przykłady monetyzacji wody. Warto się nad nimi głęboko zastanowić. Tymczasem jedyna skuteczna droga do realnego podniesienia odporności systemu wodnego na zmiany klimatu, to przywrócenie naturalnej równowagi zlewni naszych rzek. Dzięki tej właściwości powstał krajobraz wokół, zdolny przyjąć wielkie nawet opady i długie okresy bez deszczu. Wystarczy w tym krajobrazie zostawić wodzie dosyć miejsca.

Zadaniem urzędników jest, by zadbać o to miejsce na każdym etapie zagospodarowywania przestrzeni. Nie oczekujmy, że mieszkańcy zrozumieją skomplikowane plany – tłumaczmy, co w nich jest istotne, i dlaczego. Brak planu miejscowego (tzw. MPZP), co wciąż jest powszechne, wcale nie poprawia sytuacji. Szczególnie w kontekście minimalizacji ryzyka suszy czy powodzi. Opracowanie i uchwalenie takiego planu to zadanie urzędników. Niestety, u nas wciąż wygrywa cwaniactwo, nastawione na to, że bez planu jakieś biznesy” się uda zrobić. Tracą na tym wszyscy. W naturze prawa są jedne – jest akcja, z niej wynika reakcja. Na urzędzie spoczywa odpowiedzialność za to, czy ta reakcja będzie akceptowalna dla ludzi, czy też szkodliwa.

Co przeszkadza urzędnikom na poziomie gminy w podejmowaniu mądrych decyzji w gospodarowaniu wodą?

Dobre pytanie. Na pewno nie pomaga coraz bardziej rozbudowane prawo, w którym już nawet sami jego twórcy nie mogą się połapać. Prawo powinno być zrozumiałe. Dla obywateli i dla urzędników. Bez zrozumiałego dla wszystkich prawa  łatwo o chaos, który widać już u nas wyraźnie. Coraz częściej dzisiaj mam wrażenie, że wielu urzędników paraliżuje obawa przed popełnieniem błędu. Rozumiem ich, tym bardziej, że z tą funkcją wiąże się wysokie ryzyko odpowiedzialności za błąd. Mechanizm ten miał zapewnić uczciwość, ale raczej nie sprawdza się. Za to  skutecznie umila życie wszystkim, spowalniając dziś, szczególnie w dobie pandemii, wszelkie procedury.

Obok tego, na poziomie gmin pojawiła się kompetencja, która przyniosła więcej szkód, niż pożytku w zakresie zarządzania zasobami wodnymi. To decyzyjność gmin w odniesieniu do części wód stojących i urządzeń melioracyjnych. Jest to twór całkowicie oderwany od zarządzania zlewniowego i powoduje sprzeczności w działaniach w tej samej zlewni. Ten błąd wymaga pilnej zmiany, co najmniej do postaci zmuszającej do konsultacji decyzji na poziomie zarządu zlewni. Te dziwne konstrukcje prawne mocno utrudniają dobre decyzje, bowiem część urzędników literalnie czytając swe obowiązki wywiera presję na działania szkodliwe, jak utrzymywanie urządzeń melioracyjnych, gdy większość z nich powinna zostać zlikwidowana. Kolejny problem to zrozumienie zasady zlewniowego zarządzania i stosowanie go w praktyce. Znów decyzje sąsiadujących na jednej zlewni gmin mogą szkodzić sobie wzajemnie, nierzadko spuszczając” problem na głowę sąsiadowi.

Życzę wszystkim, i urzędnikom, i obywatelom, ozdrowienia tego prawa, powrotu logiki i zrozumienia, zanim natura nauczy nas, że z nią nie ma kompromisów.

Tekst powstał w ramach projektu „Hydrozagadka – jak wygrać z suszą?”