Zmienność Natury to zaleta – uwagi o sytuacji hydrologicznej kraju
Zarówno informacje o powodziach, jak i suszach, budzą niepokój. Nasze społeczeństwo szybko zapomniało o fakcie, że oba te odchylenia od średniej są częściami cyklu hydrologicznego i, jako takie, są bardzo ważnym składnikiem kształtowania różnorodności przyrody wokół.
Trudno znaleźć w historii najnowszej moment, kiedy z naturalnych zjawisk, jakimi te typowe, cykliczne stany systemów rzecznych są w rzeczywistości, wykreowano „lidy” w zalewie negatywnych informacji. Oczywiście zarówno wezbrane wody rzek, jak i długotrwała susza, nie są stanem komfortowym i jako takie powinny zwracać uwagę oraz skłaniać do tworzenia zabezpieczeń w miejscach i na czas ich wystąpienia. Tak robiono przez setki pokoleń przed nami. Nic ponadto. Susza i powódź to znaki pór roku, upływu czasu, zgodnie z rytmem Natury. Stany te są obecne w naszej historii i całkiem jeszcze niedawno z radością witano wiosenne wezbranie – oznaczały koniec zimy i odnowienie pastwisk w dolinach rzek. Z kolei letnia susza dawała znak, że zbliżają się zbiory, i trzeba z nimi zdążyć przed jesienną słotą. To była i jest normalność. Zmianą, która powinna znacznie bardziej niepokoić, jest tej normalności zanik.
Ostatnimi czasy nie ma zjawisk cyklicznych. Ziemia zgubiła rytm, jakim ludzi wraz z całą przyrodą wokół prowadziła przez wieki.
Susze trwają zbyt długo, bywają zbyt dotkliwe, stały się „zabójcze” dla lasów, wód i ludzi. Podobnie powodzie – już nie są „ożywcze dla dolin”, tylko niszczycielskie, nagłe, błyskawiczne i równie zabójcze. Dziś nie ma wątpliwości, że w tej zmianie my – ludzie – mamy istotny udział. Udało się dołożyć do naturalnych procesów dość, by się czara równowagi przelała. Czas najwyższy to zrozumieć i przyjąć do świadomości. Zainicjować proces daliśmy radę. Jak widać, katastrofalnie skutecznie. Czy jesteśmy w stanie go zatrzymać? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że zmiany, jakich doświadczamy, wraz z całą Planetą, są bardziej skutkiem, niż przyczyną naszych kłopotów. Uparcie, jak alkoholik, czy inny nałogowiec, uciekamy od przyznania, że mamy z tym więcej wspólnego, niż byśmy chcieli.
Nasz główny kłopot polega na zadufaniu w technologii i „sprawczej mocy” człowieka, szczególnie na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci. Ten brak pokory dziś wspierany jest manipulowaniem informacją, dzięki czemu pewne działania udaje się ubierać w chwytliwe hasła „obrony” przed zagrożeniami, gdy w rzeczywistości skutkiem tych działań jest istotny wzrost zagrożeń.
Spójrzmy na wodę w naszym kraju. Podobno wody mamy bardzo mało. Podobno, ponieważ w rzeczywistości mamy jej tyle samo, a dowody na to istnieją i są dziś dostępne dosłownie na „klik”.
Suma_opadow_w_Polsce-źródło: Meteomodel.pl
Zapisy poziomu opadów od mniej więcej stu pięćdziesięciu lat wskazują na zupełnie inne – od powszechnie dziś głoszonych – fakty na temat opadów w naszej części świata. Może to niejednego zaskoczyć, lecz poziom opadów był mniej więcej taki sam przez te kilkanaście dekad. Badacze znajdują w historii opadów pewne prawidłowości. Cykle mokrych lat przeplatają się od początku z suchymi seriami. Lecz średnio, w dłuższej perspektywie, pada na naszym terytorium wciąż tyle samo. W górach ponad 1000 mm rocznie, niżej na Pogórzu – między 800 a 1000, a na niżu – między 500 a 800 w zależności od regionu. Zmienność w każdym z przedziałów sięga 100-150 mm w cyklu wieloletnim.
Tutaj na przykładzie Wrocławia:
Sumy roczne opadów atmosferycznych we Wroclawiu w latach 1901–2000, Źródło: eko.org.pl
Przyroda jaką znamy dostosowywała się do tej zmienności przez ostatnie kilka tysięcy lat. Człowiek zaś jeszcze kilka dekad temu trafnie odczytywał ślady dokąd woda może wezbrać i siedliska wybierał używając tych obserwacji.
Czasem wykorzystywał wiedzę bardzo przemyślnie: teren podmokły bywał bastionem obronnym. Ledwie 3-4 dekady temu zalane okresowo doliny rzek nikomu nie przeszkadzały, pasło się tam bydło, konie i żerowało ptactwo, często na tzw. łąkach gromadzkich. Większość rolników ceniła sobie fakt, że to właśnie na takich obszarach trawa pojawiała się, gdy gdzie indziej jeszcze, lub już, jej nie było. Wystarczała świadomość cyklicznego wylewu rzeki, by nikomu wiosenne czy „Janowe” wody nie przeszkadzały w korzystaniu z krajobrazu w uzgodnionych z Naturą i rozsądkiem granicach.
Dostępna ilość wody starczała także, by naszych przodków nie tylko wykarmić, lecz jeszcze produkować znaczną nadwyżkę. Zarówno obszaru do życia, jak i wody, było akurat na ówczesne potrzeby. Niewątpliwie możliwość zysku na nadmiarze napędzała chęci wydarcia przyrodzie nowych terenów dla zwiększenia produkcji – czytaj: zysku. Jednak możliwości wydzierania ziemi wodzie na dużą skalę nie były znane. Jednak wraz z pojawieniem się maszyn, nowych technologii, sięgnięciem po energię wody jako źródło energii elektrycznej, wzrosły apetyty na wykorzystanie przyrody. Niestety wiedza o skutkach zmian w krajobrazie i systemach rzecznych w efekcie tych działań nadeszła znacznie później.
Współcześni tym zmianom inżynierowie zapoczątkowali niebezpieczny, po dziś dzień pokutujący w części społeczeństwa, model myślenia traktujący środowisko naturalne jak maszynę, która – zepsuta – daje się naprawić dość łatwo, i dalej działa, jak konstruktor chce.
Uczciwie jednak należy przyznać, że wielu ekspertów już wówczas, nie tylko w naszym kraju, wyrażało obawy i zwracało uwagę, by nie zapominać o ostrożności, skoro nie są znane długofalowe skutki planowanych ingerencji. Zbyt słabo wybrzmiał wówczas ich ostrzegawczy apel, zagłuszany coraz silniej przez lobby czerpiące zyski z inżynierskiego podejścia do wód. Ten proces doprowadził do obecnego, całkowitego już oderwania części środowiska hydroinżynierów i „przekonanych” przez nich decydentów od rzeczywistości. Tą drogą wykreowano nowe podejście do krajobrazu, tym samym, zlewni rzek. Ówcześni „liderzy” wpadli na pomysł, że wiedzą lepiej jak woda ma płynąć. Jak wymyślili, namówili decydentów i zaczęła się, usilnie kontynuowana po dziś dzień w naszym kraju, polityka „kontrolowanej” hydrologii wg zamysłów tej grupy. Skutki tej zmiany w podejściu do wody odczuwamy dziś, i to coraz bardziej regularnie. Dzisiejsze susze i powodzie okazują się coraz dotkliwsze. Te pierwsze trwają dłużej, te drugie są coraz gwałtowniejsze i niszczycielskie. Wbrew opiniom emitowanym przez większość mediów, powodem nie są zmiany klimatu, tylko zmiany w przyrodzie, które to techniczne podejście do wody spowodowało i nadal w naszym kraju powoduje.
Nowoczesna wiedza jednoznacznie wskazuje – od co najmniej 4 dekad – na szkodliwość zbyt technicznego podejścia do zarządzania i utrzymania wód.
Na jej bazie powstała Ramowa Dyrektywa Wodna, określająca powody i kierunki koniecznych zmian w utrzymaniu wód. Seria katastrofalnych powodzi na zachodzie Europy była skuteczną lekcją dla wielu nacji, oprócz naszej. Kiedy dochodzi do rozmów z wyznawcami „kontrolerskiego” podejścia do wód, często słyszymy argument, że nie powinniśmy brać przykładu, czy słuchać rad zachodnich społeczności, które według oponentów, najpierw zniszczyły swoje środowisko, bogacąc się na tym, a dziś zamożne, naprawiają. Ta teoria zasługuje na super nagrodę za odwracanie kota ogonem. Prawda jest taka, że cała zmiana w podejściu do gospodarki wodnej w krajach zachodnich wynikła z rzetelnego bilansu kosztów i zysków modelu zarządzania, który zaowocował wspomnianą serią niszczycielskich powodzi. Ocenę wsparły pilotażowe programy renaturyzacji oraz szczegółowe analizy oceniające ich skutki w kontekście zaistniałych zjawisk. Jednym z ciekawszych jest program Łaby: wyliczono skutek renaturyzacji 35 tys. ha zalewowych łąk (dzięki odsunięciu wałów) na kwotę około 630 mln euro. Skutek wyliczony jako suma oszczędności na utrzymaniu obwałowań, redukcji szkód powodziowych, retencji biogenów (czynnika eutrofizacji) oraz społecznej gotowości renaturyzacji, to zysk ponad 2 mld euro. Wyszło, że taniej jest mieć dziką rzekę. W Naturze powódź jest ożywczą zmianą, odnowieniem doliny, wymianą wód starorzeczy, uzupełnieniem wód gruntowych i zabezpieczeniem przed suszą. Wystarczy, by w dolinie miała miejsce na przejście.
Obok tego oceniając argumenty za i przeciw obecnemu, opartemu na technicznych ingerencjach, podejściu do gospodarki wodnej, w tym ograniczaniu ryzyka powodziowego, trudno się oprzeć wrażeniu sprzeczności w grupie zwolenników regulacji.
Pozwolę sobie zwrócić uwagę na dwie główne sprzeczności:
1.
Energia wody w układzie technicznym, w prostym, jednolicie nachylonym kanale, rośnie wraz ze wzrostem ilości/głębokości wody, więc kiedy pojawi się jej więcej niż projektant założył, wychodzi poza narzucone inżynierskie pęta i niszczy wszystko. Doskonale zresztą wie o tym „branża”, bowiem gross strat materialnych przy powodziach to infrastruktura hydrotechniczna.
Skoro w układzie naturalnym różnorodność morfologii koryta i doliny jest doskonałym stabilizatorem tejże energii, jaki jest sens tworzenia sztucznego, bardzo niepewnego i kosztownego systemu? Oczywiście wykonawcy – od polityków, a zaraz za nimi projektantów, po firmy zacierające ręce po każdym większym deszczu… Polecam wyszukanie hasła „królowie melioracji” – korzystający na takim modelu będą uparcie bronić tego „perpetuum mobile” napełniania ich kies, jednak dla płacących, czyli całej reszty społeczeństwa, sensu taki układ nie ma.
2.
Fizyka, a zgodnie z nią grawitacja, i tak zmuszają wodę do spływu do najniższego punktu po powierzchni, i pod nią, ku morzu. Jaki jest sens pomagać fizyce? Oczywiście, poza wydawaniem niemałych środków i kreowaniem wśród „poddanych” iluzji sprawczości w „walce” z problemem, który się najpierw samemu za ciężkie pieniądze stworzyło?
Uboczny, nieuchronny i coraz wyraźniej widoczny skutek obecnej polityki wodnej, to stan permanentnej już suszy, która nie jest wywołana ani zmianami klimatu, ani niskimi rzekomo opadami, tylko zmianami w zlewniach i stratami naturalnej retencji zlewni rzek. Stratami nie do zastąpienia żadną sztuczną metodą.
Właściwie nie ma sensu dalej pisać, skoro odpowiedź już, drogi czytelniku, masz. Żyjemy w czasach nieustannej powodzi. Powodzi informacji. Zwykle negatywnych, sączących poczucie strachu. Ta powódź, podobnie jak powodzie realne, jest narzędziem rządzenia strachem, a ponadto młynkiem do mielenia publicznych środków. Wychodzi na to, że za strach, którym nami manipulują, płacimy my sami.
Autor: Artur Furdyna
Tekst powstał w ramach projektu „Hydrozagadka – jak wygrać z suszą?”