O retencji i melioracji, czyli gdzie jest nasza woda?
Ulepszać czy meliorować?
Mało kto dziś pamięta, że zgodnie z łacińską etymologią, słowo „melioracja” oznacza „ulepszanie”. Początki działań melioracyjnych na terenie naszego kraju sięgają XII wieku, kiedy obwałowano cześć żyznych ziem w delcie Wisły zapoczątkowując na terenach Żuław Wiślanych wysoką kulturę rolną. Mniej więcej w tym samym okresie w zachodniej części obecnego terytorium Polski – przede wszystkim na Śląsku i w dzisiejszym województwie lubuskim – zaczęli działać wyspecjalizowani w osuszaniu bagien mnisi z zakonów Joannitów oraz Cystersów. Po ich pracach do dziś znaleźć można ślady – np. Ośno Lubuskie to miasto zbudowane przez Joannitów na bagnach w dolinie Łęczy. Innym przykładem gospodarowania na terenach zalewowych, które potrafiło łączyć prace w zakresie melioracji ze zrozumieniem cyklów wezbrań na rzekach i wykorzystaniem terenów zalewowych, jest osadnictwo olenderskie. Olendrzy to osadnicy z Fryzji i Niderlandów, którzy w XVI i XVII wieku zakładali wsie w Prusach Królewskich, wzdłuż Wisły i jej dopływów, na Kujawach, Mazowszu i w Wielkopolsce. Osiedlali się często na terenach zalewowych, na których miejscowi nie potrafili gospodarować. Domy budowali na wzniesieniach, tzw. terpach, które usypywali z ziemi uzyskanej przy kopaniu kanałów. W sąsiedztwie domostw sadzili topole i wierzby – w razie wiosennych wezbrań chroniły one przed krą wylewaną przez rzeki. Olendrzy meliorowali tereny zalewowe w sposób pozwalający na prowadzenie wypasu czy gospodarki rolnej, rzeki pozostawiając nieuregulowanymi.
Po II wojnie światowej celem wprowadzenia systemu melioracji w Polsce było szybkie zwiększenie areału pod produkcję rolną. Po 1945 roku zaczęto realizować je na szeroką skalę – na pierwszym planie była potrzeba zapewnienia bezpieczeństwa i wzrostu w oparciu o wydajne rolnictwo.
Osuszanie terenów podmokłych, regulacja rzek, całoroczne wykorzystanie terenów, które wcześniej w pewnych porach roku były zalewane – to wszystko miało pozwolić zwiększyć tereny upraw, a w konsekwencji produkcję żywności. W założeniu melioracje – system rowów i kanałów zbierających nadmiar wody na terenach rolnych i leśnych – nie miał skutkować odwodnieniem tych terenów, ale raczej regulować poziom wody.
Rowy melioracyjne wyposażone były w systemy zastawek i jazów, które po spuszczeniu nadmiaru wód pośniegowych czy z ulewnych opadów, powinny pomóc zachować wodę w krajobrazie. Takie ich wykorzystanie pozwoliłoby zapobiegać prowadzącemu do suszy przesuszeniu gruntów, opóźniając tym samym jej wystąpienie. W praktyce jednak systemy te rzadko są dzisiaj sprawne. Ponadto administracja wodna przeszła z pracami utrzymaniowymi na wody naturalne, gdzie wszystkie działania nastawione są na udrażnianie, wykaszanie roślinności na brzegach i odmulanie cieków, co w efekcie prowadzi do przyspieszenie odpływu wody.
Sytuacji nie poprawiła akcesja Polski do UE w 2004 roku.
Ramowa Dyrektywa Wodna (z 2000 roku, w Polsce wprowadzona w 2004) zobowiązuje państwa członkowskie do osiągnięcia dobrego stanu wód do 2027 roku i podkreśla potrzebę odchodzenia od działań technicznych w utrzymaniu wód, jako istotnego czynnika braku dobrego stanu ekologicznego, dodatkowo znacznie zwiększającego zagrożenie powodzią. W Polsce udało się uzyskać poprawę parametrów fizykochemicznych wód (głównie dzięki realizacji Krajowego Programu Oczyszczania Ścieków Komunalnych), natomiast warunki hydromorfologiczne oraz zasoby przyrodnicze rzek są nadal degradowane na wielką skalę, przede wszystkim przez realizację źle rozumianego utrzymania wód, na ogół w formie przedsięwzięć hydrotechnicznych. Sytuację dodatkowo pogorszyła presja na szybkie i efektywne wydatkowanie unijnych środków, często za pomocą inwestycji hydrotechnicznych, kolejnych melioracji, regulacji i prowadzenia „prac utrzymaniowych”, co niejednokrotnie oznaczało ponowną regulację cieków samoistnie zrenaturyzowanych. Nie pomógł także system dopłat w ramach Wspólnej Polityki Rolnej: np. w przypadku trwałych użytków zielonych (łąki), warunkiem uzyskania płatności jest ich wykoszenie. By mieć pewność, że to będzie możliwe, rolnicy zaczynają odprowadzać z nich wodę już wiosną, co znacznie ogranicza pojemność retencyjną zlewni.
System gospodarowania wodami w zlewni sprawdzał się lepiej lub gorzej przez wiele lat, jednak od kilku sezonów susza regularnie pogłębia się i nie ustępuje nawet w bardziej mokrych latach. Wody brakuje, choć opadów, z których pochodzą odnawialne zasoby wodne, jest wciąż tyle samo. Zmienił się ich rozkład – rzadziej pada śnieg, który lepiej uzupełniał zasoby wodne, większość deszczu spada natomiast w porze, kiedy parowanie jest wyższe, a przez to ponad połowa opadu wraca do atmosfery. Chemizacja rolnictwa, która zmienia strukturę gleb i sprawia, że woda po nich spływa, „odwodnieniowy” model gospodarowania wodami, prace utrzymaniowe na ciekach oraz konsekwentne uszczelnianie zlewni (betonowe „rewitalizacje” miast, regulacje rzek, często już od samych źródeł) powodują, że coraz mniejsza część opadów ma szanse infiltrować w głąb profilu glebowego, by zasilać i uzupełniać wody podziemne. Ich poziom systematycznie się obniża – w ostatnich latach nawet o 2 metry. Powoduje to niedobory wody w systemach wodociągowych, wysychanie studni, niedostępność wody w gruncie dla roślin w uprawie i lasów, wreszcie – suszę.
Retencja – słowo klucz
Dziś nikt nie ma wątpliwości: wodę trzeba retencjonować, czyli zatrzymywać i spowalniać jej odpływ, aby dłużej była dostępna dla roślin i lepiej zasilała zasoby wód podziemnych, zanim głównymi rzekami ucieknie do morza.
Na tym jednak zgodność opinii się kończy. Pomysłów na realizację retencjonowania jest tyle, ile opinii, interesów i zależności. Podczas gdy niektórzy wolą mówić o retencji naturalnej – krajobrazowej, zlewniowej, glebowej – inni stawiają na retencję sztuczną – związane z dużymi inwestycjami zatrzymywanie wody w zbiornikach, zaporach, korytach rzek.
Istnieje także podział na małą i dużą retencję, gdzie dużą nazywamy zbiorniki, w których zmagazynowane jest ponad 1 mln m3 wody.
Najczęściej są to zbiorniki sztuczne, powstałe w wyniku budowy zapory na rzece. Takie rozwiązania, choć mogą wydawać się imponujące, mają swoje wady. Są gigantyczną ingerencją w krajobraz, zaburzają równowagę całego ekosystemu, niekorzystnie wpływają na ekologię wód, destabilizują stosunki wodne w całej okolicy. Ponadto trzeba pamiętać, że każda sztuczna dziura w ziemi, nawet jeśli nazwiemy ją zbiornikiem retencyjnym, powodować będzie obniżenie lustra wody w gruncie. Duże zbiorniki retencyjne wymagają też zawsze znacznych nakładów finansowych i wiążą się z kosztami społecznymi – wysiedleniami i odszkodowaniami. Jednak z punktu widzenia gospodarki wodnej, największą ich wadą jest to, że wodę raz odprowadzoną z krajobrazu – terenów wiejskich, pól czy lasów – niezwykle ciężko do niego wrócić. Takie działania wiążą się ze znacznym zużyciem energii, ograniczają dostęp do zasobu wspólnego jakim jest woda, a nawet niosą ryzyko jego monetyzacji.
Zwolennicy małej retencji podkreślają, że najważniejsze jest, by wodę zatrzymać możliwie najbliżej miejsca, gdzie spadła w postaci deszczu czy śniegu. Im więcej uda się jej zachować w górnych częściach zlewni, tym większa będzie odporność całego układu na odstępstwa od normy – zbyt niskie, bądź zbyt obfite opady.
Mała retencja wpisuje się w model zgodny z retencją krajobrazową: dzięki zróżnicowanej rzeźbie terenu woda ma gdzie się zatrzymać, zamiast szybko spływać systemem cieków. Naturalne zagłębienia, rowy, zadarnienia, obszary podmokłe, zabagnione, torfowiska i obniżenia terenu są miejscami, w których woda może się gromadzić, co przekłada się na zapewnienie zbliżonego do naturalnego poziomu wód w okolicznych gruntach. W Polsce, gdzie opady w górach na południu są niemal dwukrotnie wyższe niż średnia dla całego kraju – ponad 1000 mm rocznie w stosunku do uśrednionej sumy ok. 630 mm – jest to szczególnie ważne. Góry, a szczególnie obszary leśne w Polsce południowej, powinny działać jak gąbka, która gromadzi wodę, a następnie powoli oddaje ją do niższych partii zlewni. Pojemność retencyjna naturalnych kompleksów leśnych, szczególnie tych powyżej 500 m n.p.m., powinna pozwolić zgromadzić obfite opady, a następnie powoli uwalniać je dostarczając wody terenom niżej położonym, co stanowi zarówno ochronę przed suszą jak i przed powodzią. Jednak jeśli tereny te są silnie przekształcone – lasy naturalne zostały zastąpione gospodarczymi i pocięte gęstą siecią dróg, która pogłębia erozję gleby, a strumienie uregulowano i zabetonowano – lasy nie pełnią tej funkcji. Woda nie jest retencjonowana, co przy braku opadów skutkuje suszą, a deszcze szybko powodują fale powodziowe w niższych częściach zlewni. Problem zaczyna się u źródeł.
Są dwa gatunki, które świadomie przekształcają ekosystem, by dostosować go do swoich potrzeb – człowiek i bóbr. Jednak podczas gdy ten pierwszy projektując retencję może kierować się różnymi pobudkami i interesami, celem bobrów zawsze jest zatrzymanie wody w krajobrazie. Im bardziej nasila się susza, tym aktywniejsze stają się bobry. Szacuje się, że w stworzonych przez nie rozlewiskach w całym kraju zgromadzonych jest kilkanaście milionów metrów sześciennych wody. Bobrowa retencja, choć może kojarzyć się z generowaniem strat, ma wiele zalet: skalą dopasowana jest do krajobrazu i pojemności ekosystemu, a przede wszystkim bobry wykonują i obsługują ją całkowicie gratis. Wszystko, czego oczekują, by wyciągać nas z tarapatów braku wody, to odszkodowania dla właścicieli zalanych gruntów czy wyciętych drzew. To niska cena dobrej retencji.
Autorka: Joanna Perzyna
Tekst powstał w oparciu o Ekspertyzę „Woda w rolnictwie”, Koalicja Żywa Ziemia
Tekst powstał w ramach projektu „Hydrozagadka – jak wygrać z suszą?”